... koniec tej pracy to dopiero początek... mam pewne plany co do niej...
***
A tak swoją drogą lubię taką pogodę jaką dziś mamy... jest taka klimatyczna. Porywisty wiatr, przebłyski słońca walczącego z przewalającymi się po niebie chmurami, ugnieciona trawa stopniowo uwalniająca się od złogów śniegu i przede wszystkim zapach zbliżającej się wiosny... lubię to!
***
...a ku pokrzepieniu serc zmarzniętych i tęskniących za soczystą zielenią...
Pozdrawiam Was wietrznie i wiecznie :)
Oto nasze dzieło {w większości moje: czułam się jak dziecko: fajnie :) } Aż wstyd się przyznać ale to nasz pierwszy w życiu wspólny bałwan... a ja też sobie nie przypominam tak w pełni profesjonalnego bałwana. Ma szalik (moja pierwsza szydełkowa rzecz), marchewkowy nos... oczy i resztę z nakrętek... I kapelusz z wywrotki Antka ;) Antoś twierdzi, że wygląda jak Bob budowniczy. Szaleństwo! Dobrze jest choć na chwilę znów stać się dzieckiem...
Musicie wybaczyć jakość zdjęcia mojemu telefonowi. Niestety ale to prawda, że jak coś jest do wszystkiego to jest do niczego... no ale pamiątka jest więc nie narzekam ;)
Pozdrawiam!
Houk
Łapka rzecz prosta. Dwa kwadraty i miękkie coś pomiędzy. Ale dlaczego dopiero teraz ją uszyłam? Już od ponad roku doskwierał mi jej brak...
... mój hipeastrum potocznie zwany amarylisem... wreszcie się rozwinął :)
ps: a na whistlu gram codziennie zgodnie z obietnicą... już nawet momentami palec dyga mi w specyficzny sposób dla muzyki folk;) poza tym coś się dzierga, coś się szyje i coś się kroi...
Mój Antosiek ma dziś urodziny :) Sprawa nie wymagająca komentarza ale opowiem Wam historyjkę... znacie króla Juliana z Madagaskaru i jego sławną piosenkę "I like to move it"? I like to move it, move it...
Antoś ma swoją własną wersję: "A jak to mówić, mówić...!" Jest genialny... :)
Mój czterolatek.
Ps: dzieciom tak trudno zrobić zdjęcie :) są w kadrze a za chwile naświetla się już pusta klatka...
Dziś kontynuacja dobrych dni. Ten rok zapowiada się wyjątkowo. Mąż namawia mnie, żebym puściła totka...
Dziś moja Przyjaciółka Ewa urodziła córkę: ma na imię Lena. Dla niej też przygotowuję pewną rzecz, z której zakończeniem będę musiała się uwijać bo Lenka to duża dziewczyna.
Ewo, dużo sił Ci życzę! Pewnie nie prędko tu zajrzysz ;) Cieszę się prawie tak jakby to było moje dziecko :D
Spełniło się moje wczorajsze życzenie urodzinowe. Przyleciał wreszcie do mnie mój "szczygieł". Okazał się taki malutki, że pokrowiec jaki na niego wyszykowałam wygląda teraz bardziej jak śpiwór niż etui na tin whistla...
Tak czy inaczej, wszem i wobec przyrzekam iż będę codziennie na nim ćwiczyć i wprawiać się oraz trenować (a to nie jedno i to samo?!) aż do spełnienia mojego marzenia.
Na koniec chciałam pochwalić się rzeczą jaką dostałam od Nitki w ramach wygranego candy. Jestem zachwycona! Dziękuję! (zdjęcie jakie zrobiłam jest fatalne i nijak nie oddaje uroku tej biżuterii a przecież jest piękna)
Jestem pod wrażeniem Hobbita... byłam z Małżonkiem w kinie 3D po raz pierwszy i po raz pierwszy od pięciu lat czyli w stanie małżeńskim... Możecie się śmiać bądź kręcić głowami z niedowierzaniem i niezrozumieniem. Nie jest to łatwa sprawa by wyrwać się z domu bez dzieci na te kilka godzin chociażby...
Hobbita czytałam jak miałam koło piętnastu lat. Nie miałam wtedy pojęcia kim był Tolkien i nie wiedziałam o Władcy Pierścieni i nie sądziłam, że książki te staną się kinowym hitem... A historia Hobbita oczarowała mnie i wciągnęła na tyle, że przeczytałam ją jednym haustem... zwykle gdy zbyt szybko czytam niewiele pamiętam ale pamiętam wypieki na twarzy jakie mi towarzyszyły czytając... czytałam tą książkę ponad dziesięć lat temu... a dziś są moje urodziny...27. Na szczęście czuję się wciąż nastolatką... i marzenia wciąż mam uskrzydlone choć życie dość brutalnie usiłuje mnie ściągać na ziemię.
A pogoda była dziś dla mnie łaskawa i odsłoniła mi dziś sporo błękitnego nieba i zimowego słońca, które tak uwielbiam.
W zeszłym tygodniu wygrałam candy u Nitki, kupiłam sobie hipeastuma, byłam w kinie, dziś Mąż ugotował dla mnie pyszny obiad, świeciło słońce, dzieciaki były grzeczne... czegoż chcieć więcej na urodziny? No... może tego by jutro ów przedmiot na, który pokrowiec czeka już dwa tygodnie wreszcie do mnie dotarł...
Na koniec motyw z filmu z pieśnią krasnoludów... Utwór ten słuchałam już chyba ze sto razy, wciąż go sobie nucę pod nosem...
Far away... the misty mountain cold...
"A ta się z choinki urwała..." pomyślicie. Tak, tak! Wiem, że już dawno po świętach i pozostało już tylko wspomnienie... niestety mnie pozostała jeszcze gorycz niespełnienia i żal...
Strasznie lubię Boże Narodzenie. Zawsze nie mogę się ich doczekać jak dziecko...Niestety te minione były dla mnie bardziej podobne do długiego weekendu niż do świąt... Atak choinek, światełek, świątecznych dekoracji już od listopada skutecznie uodporniał mnie na nadchodzące święta. I stało się. Ani przez chwilę nie czułam świątecznego nastroju... Plastikową choinkę, którą ubrałam w połowie grudnia (i to tylko dlatego, że dzieci chciały) już zlikwidowałam. Nienawidzę sztucznych choinek w związku z tym na ratunek przyszłorocznej choince zmajstrowałam etykietkę dla słoiczka kumulującego drobniaki na przyszłe święta... na przyszłoroczną choinka. Od stycznia do grudnia myślę, że uzbiera się odpowiednia kwota by kupić wreszcie świąteczne drzewko...
Pozdrawiam Was. Houk!
Spełniłam swoje marzenie od ho-ho wielu lat. Kupiłam sobie coś... coś co stało się moim postanowieniem noworocznym. Jeszcze nie powiem co to jest. Sekret zdradzę gdy już do mnie dofrunie. Podpowiedzią jest pokrowiec ze szczygłem...
Dałabym posta już w "święto zmiany kalendarza" ale dzieciaki mi uprowadziły pokrowiec zaraz po końcowej kosmetyce gdy wyszłam z pokoju i żadne nie pamiętało ani o pokrowcu ani gdzie został wściubiony. Gdy już się odnalazł, Antek, który zganiał na siostrę przyznał się z nagłym olśnieniem "a... ten ptaszek..."
A wczoraj mieliśmy akcję "pupil"... Zakończenie trochę smutne trochę szczęśliwe ale na pewno rozsądne...
Mój starszy brat zgarną z obwodnicy skierniewickiej szczeniaczka... prawie go przejechawszy... W akcji hamowania brały też udział inne auta ale udało się. Piesek ocalał. Od razu trafił do samochodu brata skąd rozdzwonił się telefon w poszukiwaniu właściciela... W końcu i do mnie wybrano numer... a ja oczywiście się zgodziłam: "A dawaj go tu! Coś się wymyśli (w domyśle, że zostanie...)"
Mała, śliczna, puszysta kulka... Przestraszona, głodna, zmarznięta i nad wyraz śpiąca. I te męczące myśli bo: przecież nie może z nami zostać, ciągle się przeprowadzamy, ciągle włóczymy po świecie, tułamy. To tu to tam. A jak zamieszkamy w bloku? A ten psiak nie wyglądał na potomka mikrusa. A pieniądze? Przecież wciąż nam brak a psiak to wydatek kolejny. A, że jestem zmęczona i sprzątania mam wystarczająco po moich dzieciach... a z drugiej: co tam! Przecież zawsze chciałam mieć psa i dzieciaki się w nim zakochały od pierwszego wejrzenia...
Suma sumarum... znalazł się nowy właściciel zadziwiająco szybko, tu blisko w domu obok, u sąsiada... I znów piekielny rozsądek wziął górę tylko czemu pozostawił po sobie bezsenną noc z czarnymi myślami i czemu wciąż "łaskoczą" mnie oczy skoro stworzenie to słodkie znalazło właściciela, który zadba o nie z pewnością... Tak będzie lepiej dla wszystkich...