Jak byłam mała bardzo lubiłam świnki. Kolekcjonowałam je a różowy był moim ulubionym kolorem jak przystało na małą dziewczynkę acz nie cierpiałam różowych ubrań... Pamiętam jak mama wystroiła mnie raz na wesele w różowy komplecik a ja mimo małego, pięcioletniego rozumku czułam się w tym jak kretynka...
Ale naszej nowej śwince róż przystoi.
Spójrzcie na ten zakręcony ogonek.
Świnia i przyjaciele.
Kto następny przyłączy się do wesołej paczki? Jakieś sugestie?
Pamiętacie
Liska?
Lisek od niedawna ma młodszego brata, Liska.
Tak więc Liski są rodzeństwem. Rodziną.
Ale cóż to? Rodzina znów się powiększa! I niech nikt się nie dziwi, że Żaba jest Lisem.
Historia oparta na faktach autentycznych ;) specjalne pozdrowienia dla Państwa M.M. Lisów :)
Dawno, dawno temu... kiedy jeszcze nie miałam dzieci i zaczynałam moją historię z szydełkowaniem znalazłam pewien wzór na przyjemny beret. Zaczęłam go robić po czym porzuciłam na długi czas. Po kilku latach okazało się, że mam go dla kogo skończyć. W połowie wzoru pozmieniałam wszystko po swojemu także efekt końcowy jest już moją wersją tamtej czapki.
A nasza koleżanka mysz chcąc nie chcąc musiała wrócić na łono natury.
Pomyślicie mysz. Leśna bądź polna. Tak, mysz. I zdarza się przecież, że wchodzą do domu.
Zgadnijcie moje zdziwienie widząc o drugiej w nocy brata siedzącego na podłodze z pudełkiem po butach w rękach, w specyficznie przyczajonej pozie.
-Zgadnij co tam siedzi- powiedział wskazując ukradkiem kąt pełny rupieci. Zadrżałam. Moje myśli potoczyły się w najbardziej przerażającym dla mnie kierunku. W kierunku pająków. "Pająk-gigant z nadnaturalnie przerośniętymi szczękoczułkami?" pomyślałam. Nie powiedziałam tego by nie kusić losu. Brat nie czekając półszeptem przyśpieszył bieg wydarzeń- Myszka. Taka mała.
-Żartujesz, że tam siedzi mysza... - Ręce mi opadły. Ale przecież to się zdarza, że myszy wchodzą do domu... Tylko pytanie jak często odwiedzają mieszkania w bloku i to w cale nie na parterze? Oby jak najrzadziej.
Humanitarne polowania na pudełko z podpórką na przynęcie trwało dwie noce. Dwie noce na każdą myśl o myszce wstawałam zobaczyć czy pułapka coś zawiera. Nic. Wczorajszy dzień pułapka stała cały czas nienaruszona aż dziś rankiem patrze: pudełko leży. Pukam w dno. Cisza. Zero odzewu czy chrobotania zdesperowanej myszy, która bezsensownie próbuje wskoczyć gdziekolwiek, nawet w miejsca gdzie się nie da wskoczyć. Pomyślałam, że jak humanitarne sposoby nie poskutkują będziemy musieli posunąć się do użycia przemocy... a tego bym nie chciała. Jakoś widok komicznie przyciśniętej myszy naprężonym drutem mnie nie cieszy a wręcz obrzydza.
Dzieciaki powoli zaczęły narzucać już swoje codzienne tempo, za którym czasem nie nadążam. Kawa. Kawa jest podstawą egzystencji jeszcze tylko na sekundę do łazienki...
Mysz, myślałam wcześniej, musi pić wodę. Na pewno będzie jej szukać. Nie chciałabym, żeby zdechła gdzieś z pragnienia a potem, by woniła tak jak tylko padlinożercom odpowiada....
Zapalam światło, wchodzę dalej. Mały szary kształt zawirował na dnie wanny. Domyślacie się jakie było moje zdziwienie na ten widok. Po cichu marzyłam by tak się stało i proszę: marzenia się spełniają. Może wygram dziś lotka?
Mysz wypuścimy dziś z dzieciakami. Już sama jej obecność okazała się być dla obojga przeżyciem. Taka oto domowa przygoda nie mniejsza również i dla mnie.
Tylko czekać aż się na tyle ochłodzi by móc nieco się osłonić od zimna. Dzisiejsza rzecz to kolejny wynik recyklingu dwóch ubrań, w których nikt już od dawna nie chodzi a jakoś szkoda było wyrzucić i ubrania te zalegały w szafie już od dość dawna. Ocieplacz uszyty dzień po tym jak uszyłam poprzedni ale jakoś nie było sposobności by zrobić na tyle dobre zdjęcia by móc je tu wrzucić. Pomogło mi lustro ale ponieważ są takie dni, że z nie wyjaśnionych przyczyn czujemy się brzydsi niż zwykle (!) zdjęcie tylko do brody i nie pomógł również retusz także dekapitacja.
Moja córka, Estera kończy dziś pierwszy rok życia. Ponieważ jest już niemal tradycją (ha! Tejka jest druga) odbijanie łapki w okolicach urodzin (w okolicach bo Antka łapkę odbiłam trzy tygodnie przed roczkiem, w Wigilię). Drewniana, surowa ramka, masa solna i łapka: oto przepis. Ile było prób? Chyba sześć a może siedem. Ale udało się. Estera z chęcią miętosiła masę w łapkach stąd te liczne próby.
Minął rok. Nieco przez mgłę pamiętam ten dzień. Zaczęło się niewinnie i choć przeżyłam hardcorowy ból (niemal gryzłam materac...) jakiego nigdy wcześniej ani nigdy później już nie przeżyłam, wspominam to wydarzenie jako radosne. Prawie trzynaście godzin ostatniego oczekiwania i ufff... nie miałam siły nawet się uśmiechnąć ale teraz łezka mi się kręci w oku ze wzruszenia. (Przy Antku mogłam śmiało płakać, śmiać się i wszystko. Znieczulenie przy cesarce jest śmieszne. Moje nogi, których absolutnie nie czułam były jakby ktoś doczepił mi takie same z plasteliny ;p ) A potem sama radość. I mimo, że nie spałam wtedy ze 48 godzin (jak obudziłam się w poniedziałek rano tak zasnęłam we wtorek wieczorem) zupełnie nie czułam się śpiąca. Sama radość.
Dziś Teja (tak nazwał Esterę Antoś) ma rok i jest bardzo bystrym i radosnym dzieckiem i kocham ją przeogromnie.
Kolejna broszka. Ostatnio mi się spodobały. Ten jest mały. 3,5cm
W ramach odstresowania się po pieczeniu biszkopta... w sumie dwóch... zmajstrowałam broszkę. Taki lekko płowiejący już błękit marynarskich pasków przywodzi na myśl tę plaże, która w tym roku była niestety nad wyraz mokra i jeszcze niczym wisienka na torcie guziczek słońca. Taki letni kotylion na tle już podsychającej jesieni...