Wakacyjna opowieść. Rozdział I Burbiszki


Planowane wakacje mają to do siebie, że zaczynają się w dniu planowania. Zaczynają się od pierwszego zastanowienia "gdzie". Chwilę wędruje się myślą po mapie wewnątrz głowy niczym motyl szukający najodpowiedniejszego kwiatka. Ten nie, ten nie, ten nie... aż myśl z drżeniem skrzydeł osiada w miejscu wymarzonym. W tym momencie wodzi się już nie myślą a palcem po mapie. Zwiedza się okolice a w głowie już zażywa kąpieli. Kilka następnych jeszcze dni zagląda się do mapy, najchętniej tej zaopatrzonej w zdjęcia satelitarne. Potem na jakieś dwa tygodnie przed urlopem wakacje zamykają się w kokonie aby dojrzewać. Przez tydzień się o nich myśli jak o bajce a potem powoli wakacje się przepoczwarzają. Prasuje się skrzydełka i ubrania, zbiera siły i najpotrzebniejszy ekwipunek. Ostatni dzień w pracy (o zgrozo! czemu zawsze ten ostatni jest najdłuższy i na koniec jeszcze zwalają się obowiązki nie cierpiące zwłoki?!) 


W reszcie w domu gorączka pakowania. Wszystko prawie już gotowe. Na zajutrz wyjeżdżamy. Budzik nastawiony... na za tydzień. Tak to jest w tych smartfonach, że przez omyłkę i nieuwagę budzik zawsze ustawia się na za tydzień i jeden dzień dalej. Spimy zatem do dziewiątej prawie. Kawka, szybkie śniadanie nad blatem... ja zapomniałam zjeść swojej bułki a może nie mogłam jej wcisnąć do brzucha pełnego motyli? Udało się wreszcie wyjechać tylko z godzinnym opóźnieniem... jak na zaspanie to i tak dobry bilans. 26 lipca o 11 wyjeżdżamy z parkingu. Płyny sprawdzone, samochód umyty, diesel zamruczał przyjemnie, na celownik bierzemy północny wschód. Jedziemy na Suwalszczyznę do miejscowości przy samej granicy litewskiej o przeuroczej nazwie Burbiszki. Podróżując po mapie odkrywam miejscowość Tauroszyszki, dla której to nazwy bez wahania mogłabym zamieszkać w owej wioseczce. 


26 lipca 2014 to nie tylko pamiętny dzień ze względu na wyjazd. Rozpoczęłam korespondencję SMSową z bliską koleżanką, która na ten dzień miała wyznaczony termin porodu. 
"Hej. My już w drodze na wczasy. Mam nadzieję, że Franek będzie grzeczny i nie będzie kazał długo na siebie czekać. Dziś mi się śniło, że urodziłaś w dwie godziny i zadowolona a wiesz, sny z piątku na sobotę się spełniają :)" 
W odpowiedzi dostałam wiadomość, że Iwona jest w szpitalu ze skurczami bo przecież taką miała umowę z Frankiem i trzymają się planu.
Podróż była długa i gorąca. Tak to jest gdy jeździ się niemal zabytkowym autem. Do żółtych blach brakuje nam już tylko jednego roku i garażu. Na drogę wzięłam sobie szydełkową robótkę, o której niedługo napiszę ale gdy już wyjechaliśmy z Mazowsza aż żal było tracić widoki. 

Na miejscu byliśmy chyba koło 17. Od razu poszliśmy nad jezioro gdzie czekała nas pozorna cisza. Gdybyście słyszeli ten gwar ptaków, owadów, szelest liści... Trzeba było dłuższą chwilę przyzwyczajać się do tego rodzaju ciszy. W pierwszej chwili myślałam, że to szum w mojej głowie. Potem przywykłam i odczuwałam już tylko spokój... 
Spokój? Iwona ciągle nie pisała, nie dzwoniła, nie chwaliła się. Od południa, kiedy to pisała mi o skurczach co 4-5 minut minęło wiele długich godzin. I ciągle mijały. Kolejne i kolejne. Słońce już dawno zaszło a telefon milczał. Martwiłam się. Ileż może to trwać?
Wróciliśmy do pokoju. Zdążyliśmy wykąpać dzieci, uśpić je, wypić po zasłużonym piwku na koniec dnia. Nadal cisza. Poszłam zmyć z siebie podróż gdy małżonek złapał za klamkę z telefonem w ręku. 
"Myślę, że chciałabyś to przeczytać". 
Czytam krótkie zdanie 
"Już po wszyscy cali i zdrowi" Kamień z serca spadł z ciężkim łupnięciem. Mogłam iść spokojnie spać. Gratulacje Iwona :))))
Nad wodą czas nam płyną leniwie acz zdecydowanie jednak płynął. Tydzień minął jak z bicza strzelił. Robiliśmy wszystko co da się robić nad wodą z dala od cywilizacji. Opalaliśmy się, pluskaliśmy w wodzie, co niektórzy pływali, paliliśmy ogniska, malowaliśmy, czatowaliśmy na ważki by przyjrzeć im się z bliska, oglądaliśmy wschody i zachody, próbowaliśmy oglądać gwiazdy, bawiliśmy się, siedzieliśmy na ganku rano popijając kawę wieczorem piwo, nader wszystko chłonęliśmy przyrodę jak gdyby na zaś. 
Było cudownie ale to nie koniec wakacyjnej opowieści. Resztę napiszę kiedy indziej, nie chciałabym was zanudzać i dziękuję za atencję tym, którzy dobrnęli do końca ;)











Share:

7 komentarze

  1. To już dzisiaj drugi blog na którym podziwiam swe rodzinne strony:) Po minach dzieciaków domyślam się , że wyjazd można zaliczyć do udanych:) W takim razie czekam na ciąg dalszy tej opowieści, pozdrawiam:)

    OdpowiedzUsuń
  2. Eee, jak to, już koniec opowieści na dziś? Opowiadasz na dziergsession koniecznie! :)

    Piękne te widoki, a pewnie i tak zdjęcia nie oddają uroku, bo przyrodzie na żywo nic się nie równa.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. nie wiem czy dam radę być ale jeśli będę to poopowiadam acz wolę pisać niż mówić ;)

      Usuń
  3. Pięknie, pięknie...! Szkoda, że wakacje nie mogą trwać cały rok co? :)

    K.

    OdpowiedzUsuń
  4. ja dobrnęłam, ja!:D i właściwie wcale nie było to brnięcie, tylko miła wyprawa:) a zaraz zabieram się za drugą część.

    jak ja Ci zazdraszczam tego oddechu, spowolnienia, widoków i natury. u mnie urlop dopiero w październiku, a wtedy na przyjazną aurę nie ma się już co nastawiać:(

    a z innej parafii, ależ Twoja córa ma długaaaśne włosy:D


    ebris anonimowo, bo jak zwykle z pracy;)

    OdpowiedzUsuń

Twoje słowa karmią mojego bloga. Dziękuję!