Tradycyjnie już jak co roku robię zdjęcie mojej dziatwy przy choince. W tym roku już w trójkę przy świątecznym drzewku: Antoni, Estera i Łucja.
A Wam wszystkim życzę spokojnych świąt i wzruszeń w gronie rodziny i przyjaciół. Byście bez złości przeżyli ten czas . No i nie zapominajmy dzięki komu mamy tak piękne święta i nie mówię o babci- mistrzyni bigosu czy o dziadku- mistrzu faszerowanego indyka. Oto mamy Boże Narodzenie.
Wesołych Świąt :)
Ps: Oto choinki z poprzednich lat:
2015 2014 2013
To uczucie gdy wkładasz dziecku prezent pod poduszkę... ♡
-Zostawię prezenty w bagażniku a gdy zasną przyniosę.
-Nie. Lepiej przynieś na górę i zostaw przed drzwiami!
Kto odbył wczoraj taką rozmowę ze współmałżonkiem, rodzicem, mamą, tatą dziecka- ręka w górę! Myślę o tym zdaniu i przypomina mi się wczorajsza wspinaczka wieczorową porą schodami gdzie mijając kolejne piętra zamieszkałe przez dzieci, przed drzwiami stały torby prezentów. Uśmiech zakwita bezwiednie.
I choćby był to najgorszy rok zachowania dzieci nie da się odmówić przyjemności obdarowywania. I nawet to najmniejsze niespełna trzymiesięczne dostało pod poduszkę coś o czym nie ma pojęcia i pamiętać na pewno nie będzie. Starszemu rodzeństwu zleciłam odnalezienie tego prezentu dla podtrzymania wiary w istnienie Świętego i nie żal mi poświęconego splendoru na rzecz Mikołaja. Dzieci kochają go nie mniej niż rodziców i to nie prawda, że Santa zgarnia wszystko mimo naszych starań. Może gdzieś z góry obserwuje radość dzieci o poranku ale największą, prawdziwą, czystą i nadprzyrodzoną radość mają rodzice widząc swoje pociechy z entuzjazmem rozdzierające papier gdy z okrzykiem "Och!" oznajmiają światu i sąsiadom co skrywa opakowanie.
Jestem Mikołajem. A jaka jest Twoja supermoc?
Łucja to fajne dziecko obdarzone wyjątkową emisją głosu. Nie przepada za leżeniem na brzuchu, opracowała więc metodę niwelowania swojego położenia sprytnym sposobem przekręcając się na plecy. Przechyla się na bok, podnosi nóżkę i rozbujaną głową osiąga swój cel przy jednoczesnym prostowaniu rączki.
Uszyłam Łucji opaskę na uszka... z uszkami. Za słodko! Uszytek jest raczej wynikiem mojej fanaberii niż potrzebą fizyczną. Nie wiem czy jeszcze je kiedyś (te uszy) dziewczynka przymierzy. Akcja w stylu ZZZ znana ze szkoły w tym wypadku Zszyć-Założyć-Zapomnieć. Jest dokumentacja fotograficzna: mnie to wystarczy.
Ps: Jeszcze przyjdzie pora, że napiszę nieco więcej ale jeszcze trzeba poczekać. Długo poczekać...
Choć dzisiejszym tematem jest t-shirt z golfem czy też kominem (zwał jak zwał) USZYTY DLA MOJEGO MĘŻA, post ten jest postem z dedykacją dla Marudy ze specjalnymi życzeniami by nie marudził ;) Bez ogródek.
Pozdrawiam zatem!
Co teraz powiesz Marudo? :>
Jeżeli miałabym wymienić swoje kulinarne marzenia jednym z nich były by ciastka św. Hildegardy. Spełniłam marzenie. Już kilka lat nosiłam się zamiarem upieczenia ich, nigdy jednak nie pamiętałam by wpisać na listę zakupów mąki orkiszowej. Do zrobienia ciastek zmobilizowało mnie permanentne przeziębienie panoszące się w domu oraz piekarnia koło szkoły. Sprzedają tam ostatnio wiele wyrobów na bazie mąki orkiszowej. Jak stwierdziłam: orkisz wraca do łask. Jeżeli prawdą jest to co się wypisuje o tym zbożu wielką pomyłką ludzkości było zrezygnowanie z niej na rzecz dającej się modyfikować pszenicy. Oczywiście za nic w świecie nie zrezygnuję z chrupiących bułeczek pszennych albo naleśników i tych wszystkich genialnych wypieków z tejże mąki.
Ciastka wychodzą pyszne. Zupełnie inne niż znane kruche ciasteczka. Nieco zbliżone do pierników lecz mąka orkiszowa powoduje jednak wrażenie "chlebkowości". Nie zmieliłam migdałów bo nienawidzę marcepana i dałam więcej cukru trzcinowego i masła niż w przepisie, z którego robiłam ciastka. Następnym razem planuje użyć miodu zamiast cukru i wtedy zapewne użyję mniej masła.
Moja wersja wyglądła tak:
Pieczemy 15-20 minut w 180*
ps: Spokojnie. Nie odurzają mimo sporej zawartości gałki muszkatołowej. Można wcinać ;)
Do pisania brakuje mi najbardziej spokojnej głowy. Nie jest problemem dla mnie wyłuskać chwilkę czasu na przyjemności. Wciąż coś nowego powstaje i przychodzą i na myśl nowe pomysły. (Najwięcej dłubię gdy Łucja zasypia. Pilnuję wtedy tego procesu siedząc niedaleko łóżeczka z czymś w rękach: z różnymi rzeczami, wierzcie, bardzo różnymi.) Do pisania brakuje mi tylko spokojnej głowy. A! I słońca by móc te rzeczy sfotografować. Niektóre czekają już kolejny tydzień na swoją chwilę chwały przed obiektywem. Dzisiaj prezentowane rękodzieło obfotografowałam gdy akurat nad moim domem przelatywała dziurawa chmura. Cóż. Listopad.
Listopad... Czy jeżeli jest już po Wszystkich Świętych mam się spodziewać wysypu mikołajów w sklepach i telewizji? Czy nikt już nie ma litości?
Coś miałam pisać... Nie dam rady... Mój umysł wpadł w tryb "
pinball".
Niniejszym bez ogródek przedstawiam bluzkę z ręcznie malowanymi przeze mnie steampunkowymi, mechanicznymi skrzydłami na specjalne zamówienie dobrej znajomej. Dobrej bo miała tyle cierpliwości czekając aż łaskawie skończę to co obiecałam i jeszcze łaskawiej wyślę i nic mi nie narzekała, że długo i beznadzieja, że właściwie powinna być wzięta żywcem do nieba ;)
Słońca życzę!
Pomysł o takim wykończeniu łóżeczka narodził się parę dni po powrocie ze szpitala. Wpadłam na niego pewnego ranka gdy gramoliłam się z łóżka. Fajnie by wyglądało gdyby tu była taka rozeta- pomyślałam. Później zakupiłam odpowiedni materiał i zaczęłam pracę. Kilka prób i kombinacji i oto jest! Szydełkowe rozety znajdują się w miejscu wyjmowalnych szczebelków. Ze względów na specyficzną fizjografię mieszkania, w którym obecnie mieszkamy zrezygnowałam z możliwości otwierania tego przejścia. Osobiście nie widziałam nigdy takiego motywu z łóżeczkiem jestem więc tym bardziej dumna ze swojego pomysłu.
Co myślicie?
A w domu kolejna faza batalii z wirusami. Tym razem wirusy górą. Rozłożyło Antka.
- Od urodzenia Łucji minęło półtorej tygodnia- powiedziałabym gdybym nie pilnowała upływającego czasu. Czasu pilnuję skrupulatnie odliczając tygodnie a teraz już miesiące. Minął pierwszy miesiąc i nie od parady Łucja rymuje się z rewolucja. Teoretycznie niewiele się zmieniło. Świat odwraca się o 180 stopni w momencie pojawienia się na świecie pierwszego dziecka. Potem wskazówka tylko zadrży i wróci na swój biegun. Pierwsze dziecko zmienia stan rodziny o nieskończoną liczbę gdzie jedno dziecko równa się 100%. Przybycie kolejnej pociechy to +50% kolejnej +33,333... Dzieci nawet w liczbie mnogiej to wciąż jednak pełna całość. W skali rodziny nowy członek to 20% stuprocentowego człowieka.
Mój mały człowiek rośnie szybko. Ma już swoje zdanie na temat leżenia na brzuchu, noszenia na rękach i wyciągania z kąpieli. Zgłębia tajniki smaku ręki prawej i lewej przy jednoczesnej kontemplacji otaczającej przestrzeni. Jest cierpliwy przy przebieraniu i nie cierpi opóźniającej się trzeciej kolacji.
Niestety obok rozanielonej radości nastały też nowe niepokoje. Niepokojący jest okres jesiennych gryp i przeziębień. Ostatni czas był pasmem niekończącego się podawania syropów i innych lekarstw wzmacniających odporność dzieci starszych. W Niedziele wieczorem postanowiliśmy poddać bezwzględnej kwarantannie rozprzestrzeniającą się w nosach dzieci wirusową zawieruchę i nie jest przesadne sformułowanie "gile jak dzwony". Cztery dni spędziłam z Łucją u babci. Oprócz wirusów kwarantannie zostało także poddane sprzątanie, gotowanie i prasowanie. Dobrze jest czasem odpocząć ale dobrze jest też wrócić do domu. Nareszcie
Nowe dziecko to nowe obowiązki. Staram się jednak znajdować czas na to co lubię robić w wolnych momentach. Czas na takie przyjemności mocno się skurczył i powstawanie nowych rękodzieł spowolniło, jednak ciągle przybywa oczek, ściegów i pomysłów. Ale powoli. Spokojnie. Dopiero doszłam do siebie po ciętym porodzie. Czuję się dobrze. Niedospana ale zadowolona.
Dziś minął miesiąc od pojawienia się wśród nas Łucji. Razem testujemy uszytki jakie przygotowałam jeszcze będąc w ciąży.
Śpiworek spisuje się na medal. Przyćmiewa wszystkie kocyki, rożki i kołderki jakie używałam. Jest niezastąpiony.
Mam nadzieję, że następny post napiszę szybciej niż za miesiąc.
Do napisania!
Łucja urodziła się 13 września. Dziś, w południe, minął jej pierwszy tydzień życia. Pierwsze uśmiechy, spojrzenia, ziewnięcia. Pierwsza jazda samochodem, pierwsze spotkanie z rodzeństwem. Tylko pierwszych łez jeszcze nie znamy.
Wszystko nowe. Nowa sytuacja. Mam jednak wrażenie, że tak było zawsze.
Uszyłam lalkę. Dla kogoś małego. Dla takiej małej dziewczynki, która ledwo skończyła roczek. Jeśli los będzie łaskawy dla lali i jej właścicielki może to być niesamowita pamiątka z dzieciństwa. Podobną lalkę chciałam już uszyć dawno temu dla mojej córki. Ona jednak zafascynowana żółwiami ninja i wszystkimi ulubionymi zajęciami starszego brata, z którym wspólnie rozbudzają swoje pasje (piłka nożna, zapasy, wojsko) nie chciała słuchać o żadnej lalce ani o niczym co jest dziewczęce. Szczęśliwym trafem lubiła sukienki i spódniczki ale broń Boże różowe, z kokardkami czy falbankami. Bluzeczki i koszulki absolutnie bez nadrukowanych słodkich dziewczynek lub wyżej wymienionych ozdóbek. Światopogląd Estery lub raczej lalkopogląd odmienił się w trakcie powstawania rudowłosej, szmacianej panienki. Estera już na widok samego poskładanego do całości ciała zapałała sympatią i zdecydowanie oznajmiła (wielokrotnie), że też taką chce.
Szmacianka (prawie jak szlachcianka) mierzy około 55 centymetrów. Pracowałam nad nią dość długo bo chyba trzy tygodnie (oczywiście z przerwami na odsapnięcie i zmianę klimatu) Najwięcej czasu zajęło mi zrobienie włosów. Niestety nie znalazłam odpowiednich, gotowych włosów w polskiej sieci więc postawiłam na bawełnę jednak, jeśli ktoś ma jakieś doświadczenie w tej dziedzinie z chęcią posłucham rad jak również odwiedzę polecane sklepy.
Szykuję się (strasznie nie lubię się powtarzać choć wiem, że
drugiej takiej samej na pewno nigdy więcej ni zrobię) szycie kolejnej
szmatczanki. Tymczasem pomału zbliżam się do końca ciąży a jeszcze kilka
rzeczy czeka na skończenie. Jeszcze ciuteńkę ponad tydzień. Walizka
praktycznie spakowana. Dziś uświadomiłam sobie, że jej zawartość jest
ściśle nastawiona na poród, połóg i macierzyństwo. Zabrakło miejsca na
moją kosmetyczkę... muszę zminimalizować liczbę śpioszków...
Oto Anioł. Właściwie pierwszy w życiu, którego malowałam. Ten temat zawsze wydał mi się trudny. Bo trudno w dzisiejszym świecie nie zrobić z anioła tandetnego, odpustowego badziewia. Plastikowego kiczu wołającego o pomstę do nieba. Wszędzie widzi się anielskie skrzydła: wytatuowane na plecach wyuzdanych "modelek", na koszulkach, w kreskówkach, grach komputerowych, zmalowane na murach. Nawet telefony komórkowe pakowane są w etui ze skrzydłami. Łatwo jest splugawić tak piękną postać. Dobro zawsze jest łatwiej obrażać. Bo nie da się splugawić plugawego. Na szczęście prawdziwi aniołowie obronią się sami bo światło nawet zasłonięte nadal oświetla tę drugą stronę.
Do tego anioła podeszłam entuzjastycznie. Jeszcze tego samego dnia, którego moja dobra przyjaciółka zapytała czy nie namalowałabym KIEDYŚ anioła, pojechałam po płótno. Wyszukałam ładną twarz w internecie, która wydała mi się anielska, rozrysowałam skrzydła i... i utknęłam w martwym punkcie. Kilkakrotnie zamalowywałam to co zrobiłam i zaczynałam od nowa. Żadna twarz nie wydała mi się odpowiednia. To było dosłownie tak, jakby ktoś w momencie gdy nie patrzyłam, zmieniał to co namalowałam. Z bratem, który widział fragment moich zmagań uznaliśmy, że to sam anioł stał za moimi plecami i gdy próbowałam coś poprawić mówił "nie, nie, nie to wszystko nie tak!" i popychał mój łokieć tak, by nie dało chlapnąć farbą w odpowiedni sposób. Na koniec kręcił ze zniesmacznionym grymasem głową. Szczerze nie byłam zadowolona póki po obraz nie przyjechała koleżanka. Jaka to jest siła sugestii, że euforia uznania dla mojej pracy zmieniła podejście.
Skrzydła podobały mi się od początku. Ale nie jestem ich autorem. Skrzydła to odrębna historia. Nigdy nie malowałam farbami większego formatu niż 18x24. Póki malowałam twarz tego anioła, która spokojnie zmieściłaby się w wyżej wymienionym formacie dawałam radę. Skrzydła namalowała moja druga połówka. Okazało się, że ja nie jestem nawet w stanie wycisnąć odpowiedniej ilości farby by starczyło na zamaszyste pociągnięcie pędzla. Skrzydła namalował mój mąż.
Cieszę się, że obraz się spodobał bardziej niż mnie. Dużo bardziej.
Cieszę się, że mogłam spotkać się z tak bliską osobą mimo pięciu lat
bardzo sporadycznego kontaktu. Taka jest siła przyjaźni. Z prawdziwym
przyjacielem nawet po latach rozmawia się tak jakby się nie widziało
raptem kilka tygodni. Podobno większość przyjaźni nie umiera tylko
więdnie. Ta nasza jest niczym kaktus: broni się sama i wytrzymuje
największą suszę.
Jestem w ferworze walki z materią, przyjemną walką. Przyznam, że pomimo ogólnego zarysu moich pomysłów przejście do
szczegółu bywa problematyczne. Na przykład kocyk. Zamówiony minky okazał
się mocno waniliowy co zniwelowało mów pierwotny zarys planu.
Chodziłam, szukałam, przymierzałam i za nic nie mogłam wymyślić jak
wykończyć tę puszystą połać kłaczków. W końcu odkryłam metodę
przytwierdzania nitki do materiału a dalej poszło jak z płatka. Jestem
bardzo zadowolona i mam nadzieje, że pranie mnie nie zawiedzie.
Kocyk ma jakieś 100x75cm. Brzegi wykonałam z bawełnianej włóczki. Kolorystyka: wanilia, kawa, koral.
Śpiworek rzecz przydatna. Testowałam kilka rodzajów na swoich dzieciach i z całym przekonaniem stwierdzam, że najwygodniejszy w użytkowaniu jest taka oto sakiewka. Doskonały do spania w łóżeczku, wózku, na fotelu, wersalce, kanapie, sofie, zwał jak zwał. Na rękach również. Nie trzeba przekładać rączek przez żadne uszy, zapinać zatrzasków i męczyć się. Otwierasz, kładziesz bobasa na dowolnie wybranej połówce, zamykasz, zasuwasz. Dziecko prawdopodobnie nie odczuje nawet najmniejszego dyskomfortu w trakcie pakowania.
Śpiworek oczywiście uszyty osobiście. Wymiary zasuniętego 40x65cm. Sama zasunięta kieszonka kieszonka 40x45cm. Jest nieduży ale nie wyobrażam sobie by wrzucać takie maleństwo, któremu nie wróży się więcej niż 3kg w dniu urodzenia do wielkiego wora na półroczne dziecko, które bywa trzykrotnie większe od noworodka. I z doświadczenia wiem, że duże wierzgające bobasy nie lubią śpiworków. Śpiworki tylko dla śpiochów.



A dziś miało miejsce dość istotnie wydarzenie w ciążowej drodze do finału. Nie, nie odwróciło się jeszcze. Po sobotnim froterowaniu mam za to czystą, błyszczącą podłogę i zakwasy w mięśniu naramiennym. Dziś byłam w szpitalu w celu ustalenia faktów. Zawsze stresują mnie takie wizyty. Mam jak najbardziej niemiłe doświadczenia z czasów wcześniejszych ze wszelkich wizyt w urzędach, przychodniach, kancelariach itd. Doszło do tego, że teraz każda sytuacja gdzie potraktowano mnie miło i bezproblemowo wydaje mi się kosmicznie dziwna. Ustaliłam: planowany termin pojawienia się maleństwa na świecie 13 września 2016. Chyba, że Mała jeszcze zmieni zdanie odnośnie swojego położenia. Ciekawe.
Jaki to numer buta? Mini mini. Podeszwa długości 7cm raptem. Tabele mówią, że noworodki mają 9cm buta. Porównałam i pomierzyłam skarpeciątka jakie mam w posiadaniu. 9 to za dużo jak na moje oko. Takie butki robi się przy kawie. Fakt, że kawa zdążyła ostygnąć ale jak tu się oderwać jak to samo rośnie w oczach zeskakując z szydełka półsłupek za słupkiem. I na dodatek wychodzi tak słodkie. Mogę zrobić większe na przykład pojutrze. Taki przerywnik między praniem śpioszków i kaftaników, prasowaniem śpioszków i kaftaników i składaniem śpioszków i kaftaników.
 |
Wzór własny. |
Moje dziecko będzie małe powiedziało USG. USG potwierdziło nieodwrócenie się. Pani doktor pociesza, że jeszcze jest szansa. Jeszcze dwa tygodnie szarpaniny. Ale jest nadzieja. Mogę ją wspomóc froterując podłogę. Dwa najbliższe tygodnie będę głaskać podłogę, nabłyszczając i szorując, nabożnie prosząc o wspomożenie wiernych. Nie mniej jednak od lekarza wyszłam ze skierowaniem do szpitala na cięcie. Jeśli się nie przekręci za miesiąc równo mogę być już po lub tuż przed razem z Łucją.
Oprócz szorowania podłogi mam w planach liczne projekty w tonacji mięta- cytryna- jagoda (jagodowe lody są trochę szare) z nutką czarnej czekolady prezentowaną na facebooku.
Wkrótce pochwalę się śpiworkiem czekającym na sesję oraz opatulaczem, w którym to dziecko wygląda jak larwa. Będzie jeszcze pościel, ręczniczek, obijacze do łóżeczka, poducha do karmienia... może jakaś czapeczka lub śpioszki. Może jakiś sweterek, kolejne butki i inne... maluchy to niekończąca się skarbnica inspiracji. Jak macie jakieś fantastyczne pomysły na przydatne, ładne lub pocieszne gadżety do obsługi malucha, o których nie pomyślałam czekam na podpowiedzi w komentarzach.
Oprócz mojej małej wielkiej inspiracji mam dwie kopalenki w postaci starszych dzieci. Zbliża się wrzesień i powoli trzeba się przygotować na powrót do szkoły. Strugać kredki, kompletować podręczniki, podpisywać zeszyty... coś uszyć, wydziergać... życie :)
Bywajcie zdrowi i zadowoleni :)
Wesoły robal ma posłużyć jako zabawka rzecz jasna. Dokładniej rzecz ujmując grzechotka. Grzechocze na dwa fronty. Z jednej groch z drugiej ryż. Zapewne poczeka jeszcze parę miesięcy nim Młoda pojmie funkcjonowanie łapek. Załapie, że tak można. Zaciskać na czymś paluszki, obracać w rączkach i pakować w pełni świadoma swoich pragnień do buzi.



Doskonale pamiętam moje pierwsze dziecko jak z zaciekawieniem obserwowało swoje rączki. Może to był ten dzień gdy odkrył "o kurcze! umiem łapać!". Dzieci nie mogą się doczekać rodzeństwa. Ja z ulgą oglądam prognozę pogody i myślę... jeśli sierpień ma być ledwo letni to dam radę. Byle uniknąć żaru tropików. Jeszcze trochę ponad miesiąc. Tymczasem maleństwo wieczorami, gdy padam ze zmęczenia próbując zasnąć, szamocze się usiłując prawdopodobnie obrócić się jak należy, głową w dół... trzymajcie kciuki by jej się udało inaczej czeka mnie cięcie i okropna męka, nie przez raptem dwanaście godzin, a długie dni i tygodnie, gdzie kichnięcie jest karą, podnoszenie z łóżka wyzwaniem a wyprostowanie się prawie nie możliwe ze względu na bujną wyobraźnię (ponieważ już przeżyłam jedno cięcie cesarskie pamiętam jak bałam się, że szwy się rozerwą gdy spróbuję się wyprostować...)
Na szczęście mam wsparcie ze strony najważniejszej osoby: Męża. On przypomina mi, że jestem dzielna i dam radę ale ja chciałam przypomnieć, że znoszenie mojego marudzenia to też nie lada wyzwanie. Dziękuję :*
Bo to trzeba mieć zdrowie, żeby pić za zdrowie Państwa Młodych. Nie żeby tylko dziób zamoczyć ale tak do dna. A dom weselny szkła nie żałował i pięćdziesięciomililitrowe dołki rozstawił.
Ja obserwowałam, ale niezbyt bacznie, wpływ procentów na promile. Ja z dziećmi. Dzieci ze mną. No nie wypiłam za zdrowie Pary Młodej ale nic by to mnie zmieniło, bo kto się miał pochorować chorował. Ale Państwo Młodzi zdrowi :) Namalowałam ten portret zamiast kwiatka bo mam pewność, że przeżyje każdego badyla. Dało mi to czas przed ich ślubem do rozmyślań o nich. Moja dobra koleżanka ze szkoły... I mimo, że kontakt sporadyczny to piętnaście lat znajomość żyje i ma się dobrze. To jest właśnie wyznacznik kto jest naszym przyjacielem. To jest wtedy gdy po roku, dwóch lub więcej spotykacie się i rozmawiacie tak jakby te wszystkie zdarzenia, o których sobie opowiadacie miały miejsce raptem w zeszłym tygodniu.
Kochani Nowożeńcy :) Wy wiecie czego Wam życzę :)
Zazwyczaj jest tak, że z zamiarem uszycia czegoś noszę się długo rozpatrując wszystkie za i przeciw plus plan szycia oczekując idealnej chwili na spotkanie z tkaniną. Nie żebym w życiu była tak skrupulatna. Czasem zdaje mi się, że mam na imię Chaos a nazwisko Przypadek. Ale gdy zobaczyłam wzór na te koniki po prostu wyciągnęłam materiał i machnęłam dwa za jednym razem. Chłopak i dziewczynka dla chłopaka i dziewczynki. Szczerze mówiąc miałam nadzieję, że moje dzieci dłużej pobawią się nimi wspólnie bo oboje dopytywali czy długo jeszcze i kiedy skończę. Dymek i Chmurka, bo tak mają na imię koniki, mieszczą się w dziecięcej dłoni i pasują do kieszeni. Chmurka już zdążyła podróżować po świecie właśnie w tym środku lokomocji. Tymczasem maskotki leżą gdzieś rzucone a mnie dobiega łagodzący nerwy szum rozgarnianych klocków lego.
One są już duże. Moje dzieci. Jeszcze chwilę i oddadzą zabawki młodszemu rodzeństwu dla siebie zagarniając władzę nad pilotem i konsolą z jednoczesnym usiłowaniem poszerzenia swojego terytorium o komputer. Czasem zakradają się do telefonu. Temu jednak zaszyfrowałam dostęp i usunęłam wszelkie zainstalowane przez producenta gry aby uniknąć niepotrzebnych kosztów...
A mnie na szczęście zostanie jeszcze szycie dla tego małego co rozpycha się pod moim pępkiem. Już teraz mam zaplanowane szyciowe szaleństwo w tonacji szaro-biało-miętowo-żółtej z przebłyskiem czarnego bo ja nie ufam technologii. Niby ultrasonograf podpowiedział dziewczynkę (co jakobym czuła przez skórę już wcześniej) zostawiam jednak kilka procent szans na urodzenie się chłopaczka. Dlatego zestawienie kolorystyczne wybrałam uniwersalne. Łagodne, dziecięce, oczywiście podyktowane upodobaniami mamusi. W końcu to ja będę głównym odbiorcą tej gamy kolorystycznej przez długie miesiące odmłodzonego macierzyństwa. Należy mi się za te męki, które muszę znosić już dziś na dwa miesiące przez porodem... wszelkie słowa pocieszenia mile widziane.
Żeby było śmiesznie uszyłam ją zimą. Sama nie wiem czy bardziej z potrzeby szycia czy z tęsknoty za latem. Na Plażę jest super. Wszystko się w niej mieści i ma swoje miejsce ze względu na liczne kieszonki. Gdy wyleje się soczek, rozplaszczy brzoskwinia lub gdy słodka bułka ucieknie z folii wcierając lukier we włókna można ją bezczelnie wrzucić do pralki a ona nawet nie jęknie. Tkaniny pochodzą ze Szwecji choć kupiłam je w Jankach. Uszy wzmocnione taśmą nośną a całość usztywnione tiulem krawieckim. Lubię ją w te wakacje bardziej niż zimą.
Ps. Nie wiem co jest z tym facebookiem. Nie rozumiem dlaczego niektóre strony mogę polubić a innych nie...
Długo zwlekałam z założeniem facebooka ale w końcu mam i ja. Po długich obserwacjach spadających punktów frekwencji w sekcji statystyka doszłam do wniosków, że bez facebooka nie ma e-życia i o ile niedawno panowało prawo, że przedmiot/osoba/instytucja/firma nie mająca strony w internecie nie istnieje o tyle dziś prawo to ewoluowało i zawęziło się z grubsza do tego portalu.
Ps: wybaczcie mi na początek moje wszelkie nieumiejętności w kontrolowaniu tego żywiołu.
Lazurowe wybrzeże jest już zarezerwowane dla innego miejsca na ziemi. Może nawet bardziej lazurowego. Nie wiem, nie byłam. Nasze "lazurowe wybrzeże" oczarowało mnie jak nigdy. Bałtyk kojarzył mi się zawsze ze wzburzonym, mętnym zarysem brzegu o brudnym, brunatnym piasku tymczasem wspomnienie to wydaje się koszmarnym snem, który nigdy się nie wydarzył. Nasze morze jest coraz piękniejsze i z każdą kolejną wizytą podoba mi się coraz bardziej. Przejrzysta woda, czysty piasek, rybki błyskające gdzieś przy kostkach. Mogę godzinami gapić się w łagodne fale wyobrażając sobie, że gdzieś tam daleko za linią horyzontu jest inny ląd zamykający morską toń Bałtyku w zaledwie garstce świata. Tu można poczuć, że to co tu i teraz puchnące od nadmiaru wydarzeń jest kropelką, kupką piasku ledwo przypominającą zamek. I tylko żal mi ptaków, że się tak nigdy nie zamyślą. Tu i teraz jest radością dziecka próbującego ogarnąć tą możność zabaw letniego szaleństwa.



Byłam z rodziną na wakacjach i było cudownie. Pogoda przyjemna, a przelotnie deszcze po południu tylko wzmagały satysfakcję z podwieczornych spacerów brzegiem morza.
Tymczasem moja linia coraz bardziej gruba i wyraźna a że o linie dobrze jest dbać uszyłam wygodną spódnicę dla takich z perspektywicznym brzuchem noszonym w lato. Przylegająca a jednak wygodna z głębokim wycięciem pod brzuchem i szerokim, elastycznym panelem. Uszyta z dzianiny pętelkowej w kolorze baby blue idealnie zgrywająca się z kolorem piasku. Planuję ją nosić jeszcze jakieś dziesięć tygodni i o ile słowo tygodnie brzmi znośnie tak miesiące wydają się trwać w nieskończoność... jeszcze dwa i pół miesiąca... jeszcze całe lato przed sobą.