Po deszczu lubimy wychodzić na spacery. Gdyby nie ten fakt zakupione kalosze były by zupełnie nie przydatne. W czasie takich spacerów można bezkarnie brodzić w kałużach ale najwięcej radości daje strącanie wody z gałęzi drzew. Mnóstwo śmiechu i zabawy. Ulubionym i najlepszym momentem na tego typu spacery jest stan tuż po ulewie kiedy już nie leje ale jednak coś kropi. Wtedy można znaleźć tęczę. Dzieci już wiedzą, że gdy na zachodzie przebija słońce to tęcza będzie z drugiej strony.
Ja wykorzystałam stan ubioru mojego małżonka i jakże mi miło, że wybrał koszulkę, którą skończyłam poprzedniego dnia aby pójść w niej do pracy i spędzić cały dzień. To komplement bo znaczy się, że nie jest zła. Koszulkę/bluzkę/t-shirt (właściwie nie znam się na męskiej garderobie, nie wiem co to...) uszyłam z dzianiny pętelkowej z wykroju z grubsza swojego. Nieco posiłkowałam się dostępnymi w szafie zakupionymi egzemplarzami suma sumarum sama się głowiłam czy tak będzie dobrze.
A na koniec wynik mojej zabawy światłem i czasem przy pomocy aparatu.
Te kropki to zatrzymane w locie krople wody. Były bardzo pokaźne i
soczyste. Deszcz tak cudownie pachnie :)
Ostatnio na płocie mojego osiedla zawisło ogłoszenie "W dniu tralala przez pomyłkę wyrzucono skrzynkę z narzędziami. Uczciwego znalazcę i tak dalej. Przewidywana nagroda". Myślę sobie jak można wyrzucić coś tak dużego i ciężkiego przez pomyłkę? Co innego wyrzucić worek z ubrankami dziecięcymi w szczególności gdy pakuje się je do czarnego wora na śmieci i stawia przy drzwiach by nie przeszkadzały w sprzątaniu. Wtedy nosiciel śmieci tego domu łapie za wór i wiadomo. Też tego nie mogłam zrozumieć i nadal nie mogę pojąć jak znikły letnie ubrania oraz te "za duże" odłożone na przyszłość należące do moich dzieci... szczerze ciągle liczę, że otworzę szafę a one tam będą na dnie grzecznie czekały. Niestety przekopałam szafę, potem kopał małżonek no i nie ma. Pamiętam epizod w którym pozbywałam się zawartości szafy ale zdawało mi się, że te "dobre" nie poszły do PCK tudzież dzieci bliskich: bratanków, siostrzeńców itd.
W każdym bądź razie przyszło lato, zrobiło się gorąco a krótkich spodenek brak. Na szczęście nie mieszczę się w niektóre swoje ubrania. 23 tydzień ciąży to nie przelewki i mała (bo to prawdopodobnie dziewczynka) robi swoje rozpychając się we wszystkich możliwych kierunkach. W tamtej bluzce moro już na pewno nie będę chodzić ;) Chwilę podpatrywałam w necie jak to się robi, obrysowałam spodnie Antka na papierze i dalej poszło w miarę gładko. Są kieszenie, sporo miejsca w kroku z racji kroju na swobodny podbój placu zabaw i co najlepsze kosztowały mnie tylko trochę czasu i główkowania.
Ja natomiast spełniłam swoje marzenie ale o tym następnym razem. Kończę aby nie zanudzać bo czuję, że dziś jest ten dzień kiedy mogłabym wyklikać ocean literek. Szepnę tylko, że mam coś nowego i fajnego w swoim posiadaniu. Coś co pomogło mi uszyć spodenki dla Antka ;) Pa!
Jestem przekonana, że gdy Twoje dziecko jest zaproszone na urodziny zachodzisz w głowę co mogłoby się stać prezentem z tej okazji.
Właśnie to traumatyczne zdarzenie miało miejsce w moim życiu prawie rok temu. Przeglądałam zdjęcia zrobione i zapomniane na moim telefonie gdzie w sumie z zadowoleniem odkryłam pamiątkę tamtego wydarzenia. Traumatyczne ponieważ nie jestem zbyt towarzyska. Nie umiem narzucać się w rozmowie czy chociażby znaleźć wspólny język z osobami, których tak na prawdę nie znam. Owszem mijamy się w szatni, mówimy sobie dzień dobry i na tym znajomość się kończy. W przypadku gdy idziemy na urodziny do tych ludzi gdzie docelowym gościem jest moje dziecko a ja jestem tylko niewolnikiem tej sytuacji zupełnie nie wiem co mam robić. Moją tragedię pogłębia fakt, że rodzice pozostałych, zaproszonych dzieci doskonale się znają, bądź sprawiają takie wrażenie, w związku z czym prowadzą żywą dyskusję na temat sushi, którego nota bene nie cierpię, oraz restauracji Magdy Gessler, w której nie byłam i być nie mam zamiaru. Nie umiem zaistnieć w takiej sytuacji bo przecież nie mam nic do powiedzenia na poruszony temat z resztą nie ma sensu włączać się do rozmowy, w której realnie rzecz ujmując nie biorę udziału. Moje "nie wiem, nie lubię, nie znam się" nic nie wniesie do dialogu a rozmówcy prędko zapomną i pominą fakt, że w ogóle zabrałam głos. Także nie odzywam się. Przez dwie godziny śledzę szalone zabawy moich dzieci czujących się jak ryby w wodzie w towarzystwie innych, na koniec obsługuję wręczone kawałki tortu, zbieram co nasze, grzecznie dziękuję w imieniu dzieci za zaproszenie i żegnam się z ulgą kierując się w stronę samochodu. Oto standardowy scenariusz takich sytuacji w moim wykonaniu. Na szczęście ukrytym bohaterem ratującym moje zszargane imię przez etykietę mruka, dziwaka, milczka, zawstydzonej, bladej statystki , jest portret dziecka wręczony gdzieś mimochodem rodzicom solenizantki czy jubilatki. Początkowo nic się nie wydarza tylko zwykłe dziękuję ale za to następnego dnia rano w szatni... zbieram laury swoich starań i poświęceń gdzie mijając się w drzwiach otrzymuję podziękowania ,których tak na prawdę nie musiało być bo przecież wypadało dać prezent, ale skoro był to najlepszy prezent jaki dziecko i rodzice jednocześnie otrzymali to radość moja jest spora i wspomnienie pozostaje świetliste zamiast posępne.
Pozdrawiam Was gorąco i życzę pogody :)
Ponieważ mam dziś fatalny nastrój piszę. Nie powiem co się wydarzyło tak dołującego ale dodam tylko, że beczałam. Dobrze sobie czasem poryczeć. Oczywiście wyłącznie wtedy gdy nikt nie patrzy więc właściwie możecie mi nie wierzyć, że beczałam na prawdę. Ale beczałam. W czasie tego płaczu, gdy już poczułam się lepiej, pomyślałam sobie, że z płaczem jest jak z wymianą filtra w jakimkolwiek sprzęcie wymagającym filtracji. Dłuższy czas wytrzymuje się nawarstwiające się pokłady brudów, w szczególności gdy się jest odkurzaczem, ale przychodzi taki dzień, że się już nie daje rady i nie da się tak dalej ciągnąć. Wtedy wymienia się filtr, gdy się jest odkurzaczem na przykład, albo się płacze, gdy się jest człowiekiem. Antek kiedyś mi odpowiedział na moje hasło "chłopaki nie płaczą" gdy już nie miałam pomysłu jak go pocieszyć gdy płakał, odpowiedział "płaczą, płaczą" dlatego użyłam słowa człowiek, bo jak się okazuje nie tylko dziewuchy płaczą.
A dziś prezentuję rzecz należącą do Antoniego. Szałowy piórnik o męskim, drapieżnym fasonie. To taka przytulanka, którą Antek śmiało może nosić do szkoły i trzymać na stoliku w czasie zajęć, choć przyznam, że mój syn jest mistrzem przemycania zabawek do szkoły. Ostatnio przemycił na prawdę sporego miśka w plecaku ;)
A! Żeby nie było. Inspiracja z rekinem złowiona w sieci :) wszystko pasuje :)
Od razu wyjaśnię, że nadal nie posiadam wymarzonego ogrodu czy choćby ogródeczka. Póki co ziemię uprawiam tylko w doniczkach i mimo, że posiadam zagon zawilców na własnym gruncie nie mam możliwości władania zielenią na tym terenie. Natura rządzi się tam sama a czas i próchnica wpuściła dziki na podwórko. Ale teraz jeszcze nie o tym.
Na moim kuchennym parapecie posiadam kosz owocowych dobrodziejstw i zagon bazylii wysianej w lutym. Ponad to wzeszła mięta i oregano a nawet lawenda zaszczyciła mnie dziś widokiem swoich liścieni. Szczypiorek tylko jakiś osowiały a mówią, że zwykle bywa dowcipny na wiosnę: ledwo dwa nasionka wykiełkowały. W planach jeszcze majeranek i rozmaryn. W zeszłym roku miałam nawet własnego pomidorka koktajlowego. Niestety moją uprawę ograniczam do kuchennego parapetu gdyż nawet balkonu nie posiadam. Etykietki chodziły za mną długo ale ja zawsze pragmatyczna minimalistka odpowiadałam "po co? przecież wiem co mam w doniczkach". Skusiła mnie sklejkowa skrzyneczka, po zakupionych owocach i tablicowa farba, która czekała nie mało na swoją kolej. Do tego drewniany, bieliźniany spinacz i gotowe. Nie bolało. Mam czego chciałam.
Całość kompozycji dopełnia wydziergany szydełkiem koszyk na owoce w kolorze (chciałoby się rzec jabłko-mięta), w kolorze beżowo-miętowym.
A tymczasem będzie sok pomarańczowy ze świeżych owoców... cud natury wyciśnięty przez cud techniki.
Dobrej Niedzieli Wam Życzę :)
Dziś, wspólnie z Esterą, właścicielką pluszowych pupili, prezentujemy przytulaki z serii zwierzęta leśne. Pierwszy powstał lisek wzorowany na lisku z bajki "
Mały Książę" jakiego mieliśmy przyjemność oglądać wspólnie w kinie na początku tego roku. Ponieważ niemy bohater, jak przystało na lisa, skradł serca moje i Esterki, postanowiłam wcielić go do grona mieszkańców dziecięcego pokoju. Jego wykrój opracowałam posiłkując się tylko zdjęciami dostępnymi w wyszukiwarce. Teraz widzę, że powinien mieć większe uszy. Lisek był już w dziesiątkach miejsc wspólnie z Esterką. Między innymi w szkole, na spacerze, był wożony rowerem a w weekend majowy przejechał razem z nami kawał Polski. O ostatniej podróży będzie osobny post bo takiej majówki jak w tym roku to ja jeszcze nie miałam.
O powstaniu sarenki zadecydował los. Akurat przeglądałam sobie pinteresta i znalazłam fantastyczny
wzór na maskotkę gdy przyszła Esterka i nie było już przebacz. Musiałam zamówić poliestrowe futro oraz silikonowe, zawiłe wnętrze. Choć cały proces od odnalezienia wzoru do obcięcia ostatniej nitki trwał dość długo to udało się zdążyć na zawilce w (uwaga) moim ogródku (osobny temat: kiedyś opowiem). Jestem ogromnie zadowolona z tego szyjątka a Estera, jak mniemam, sto razy bardziej niż ja :)
Wiadomość z ostatniej chwili: zobaczcie co właśnie przyniósł mi pan kurier! Jupi! :D
Pozostawiam Was z zapowiedzią nadchodzących wydarzeń i życzę pięknej pogody!
Pa!
Zdarza się, że ulegam modzie. Czasem jest tak, że jak się coś zobaczy ze sto razy to po sto pierwszym razie zaczyna się na to zwracać uwagę a po sto dwudziestym zaczyna się podobać. Tak było z garderobą o charakterystycznych kwadratowych, wydłużonych połach bez wycięcia dekoltu, które z niemożności zapięcia zwisają z przodu drapując się frywolnie, sięgając nierzadko do kolan. Bluzę czy też
kardigan (osobiście nie cierpię tego spolszczenia) wymyśliłam na wiosnę w zeszłym roku i pomysł czekał lata na realizację. Tkaniny zakupiłam w międzyczasie a te dojrzewały wyczekując swoich dni. Latem uszyłam to o czym marzyłam a wykonanie takiej rzeczy wymagało ode mnie raptem sześciu szwów jako, że części tyle i przednie wycięłam razem unikając tym samym szwów bocznych. Rękawy są wąskie i długie jak lubię. Można się schować w niej gdy się ochłodzi, schować ręce w rękawy i owinąć połami niczym szalem.




Zdjęcia wykonane nad naszym polskim morzem. Pamiętacie zeszłe lato? Dało w kość. Długie, suche i upalne. A pamiętacie ten tydzień czy dwa na przełomie lipca i sierpnia kiedy dwa tygodnie na niebie wisiał ołów i nikt nie dowierzał, że to lato? (a może tylko na wybrzeżu było tak fatalnie) Właśnie wtedy byłam na urlopie z rodziną nad morzem... Nie mówię bo i słońce czasem przebijało między chmurami ale przez większość czasu lało i wiało. I było zimno. A dla mnie zwykłe zimno mnoży się razy dwa lub trzy w zależności od dnia. W tamtym czasie było mi zimno po stokroć... Na szczęście uwielbiam morze i dzięki tej specyficznej pogodzie zwiedzając Hel widziałam najbardziej wzburzone fale jakie tylko można sobie wyobrazić na naszym morzu (z wyjątkiem sztormu jak mniemam. Sztormu nie widziałam, więc się nie wypowiadam) Gigantyczne fale, spieniona woda i statki wpływające do zatoki, bujające się na nich jak łódeczki z papieru. Osobiście czuję ogromny respekt dla wody. Ledwo pływam i jeszcze wspomnienia z lat młodości o sytuacjach, z których równie dobrze mogłam nie wyjść korzystnie. Jak byłam mała, skąpałam się w rzece czy może raczej, na moje szczęście, w rzeczce a może po prostu strumieniu. Pamiętam ją jako sporą ale dzieciom wszystko wydaje się wielkie. Potem jak miałam już kilkanaście lat byłam z rodzicami nad morzem. Wiał boczny, mocny wiatr. Nie przeszkadzało mi wtedy trzynaście stopni wody. Zniosło mnie na falochrony. To był taki podwójny, szczerbaty dwurząd pali. Przyczepiłam się do jednego z nich jak koala a fale przetaczały się nade mną miotając mną jak boją. Bałam się wtedy, że woda ciśnie mnie pomiędzy te rzędy i będzie po mnie. U dołu falochronów, pod wodą przy dnie jest dużo głębiej nić by można było się tego spodziewać. Na szczęście tata dostrzegł mnie i odholował do brzegu. Miałam wtedy podrapane ręce, nogi i brzuch przez chropowate drewno falochronu.
Lubię patrzeć na wodę. Widok tamtych fal na Helu napawał mnie dziwną dumą i mocą. Gdyby się tak tylko dało napatrzeć "na zaś".
Dziękuję Wam gorąco za odwiedziny i pozostawione słowa. To dla mnie znaczy wiele.
Ponieważ mam kilka rzeczy do pokazania (żeby nie było: natury nie zmieniłam) postanowiłam działać z grubsza chronologicznie. Na początek rzecz, którą zrobiłam na przełomie maja i czerwca.
Koszulka dla pięciolatki na smerfne urodziny. Zwróćcie uwagę na smerfną sukieneczkę w 3D. Kiecka odstaje od koszulki a jak się zajrzy pod spódniczkę: nie ma lipy: Smerfetka nosi bieliznę ;) Niestety akurat to zdjęcie przepadło więc pozostaje Wam wierzyć na słowo.
Smerf namalowany farbami do tkanin, do tego błyskotki, dżety i cekiny. Dziewczynki lubią błyszczeć.
Niestety szyjąc takie tkaniny odczuwam potrzebę zakupienia owerloka. Moje nerwy szaleją przy trzecim podknięciu mojego Łucznika. Miałam okazję do tej pory skosztować szycia owerlokiem Toyoty i mimo, że nie był to sprzęt wyjątkowo wysokich lotów, natychmiast odczułam różnicę szwu owerlokowego w zwykłej maszynie a szyciu owerlokiem przez prawdziwie okrągłe "o".
Pozdrawiam Was i dziękuję za komentarze pod moim poprzednim postem. Strasznie się cieszę, że znów tu jestem :)
Tak dawno nie pisałam nic na blogu, że zapomniałam jak to się robi natomiast po moim ostatnim poście można uznać, że niedługo to pojęcie względne, jako że zapowiadałam powrót w grudniu. Szczęśliwie mamy kwiecień. Ale mówię Wam... jak wrócę to już będę.
Dziś tak informacyjnie i chwalebnie. Nie zrozumcie mnie źle: hańba mi, że tyle się nie odzywałam. Wracam z pochwałą. Dziś będę się chwalić.
Mówię, że jestem i ręce mam nadal zajęte a inspiracji przybyło. Wprawione oko wypatrzy kształt na czarno-białej, dość specyficznej fotografii. To moja najnowsza inspiracja i już powoduje natłok pomysłów do zrealizowania. Kto wypatrzył zgrabną główkę i zadarty nosek? :)
W tych specyficznych dniach, życzę Wam, by zapach pomarańczy nie był spowszedniały, twarze zgromadzone wokół wigilijnego stołu nigdy się nie znudziły, by życzenia składane przy łamaniu się opłatkiem było łatwo przyjąć i szczerze życzyć, by nikogo nie zabrakło, by samotność nikogo nie zmiażdżyła. Życzę Wam byście poczuli pierwotną, najprawdziwszą radość i szczęście!
Wesołych Świąt!
*i byście się nie zderzali, przy całowaniu, kościami policzkowymi w niekontrolowany sposób ;)
Bądźcie zdrowi.
Niedługo wracam